Przeszczep.
Telefon: W dniu
dzisiejszym mija piąta rocznica mojego przeszczepu, a dokładnie obustronnego
przeszczepu płuc. W tym momencie, w którym teraz piszę ten wpis byłem na
oddziale pulmonologii w szpitalu Cochin w Paryżu spędzając kolejną noc bezsenną
z powodu po prostu bezsenności, na którą od lat cierpię, ale przede wszystkim z
powodu bardzo ciężkiej wtedy niewydolności oddechowej - dla tych z Was, którzy
mniej więcej orientują się w tych sprawach powiem tylko tyle, że w tamtym
okresie poprzedzającym przeszczep byłem podłączony całą dobę do tlenu o
minimalnym przepływie 5 L/min. Niemniej, pamiętam, że oglądałem tej nocy, a dokładnie
tej chwili na moim komputerze jeden z moich ulubionych filmów „Czas
Apokalipsy”. Jeszcze o tej dokładnie porze nie wiedziałem, że przeszczep już za
kilka godzin będzie u mnie faktem. Telefon o tym, że znalezione zostały dla
mnie płuca otrzymałem ja i pielęgniarki z oddziału około 45 minut po godzinie
pierwszej w nocy. Pamiętam, że jak tylko mi zakomunikowano, że znalazł się
dawca tętno drastycznie mi podskoczyło, a zarazem zapotrzebowanie na tlen.
Dlaczego? Ot po prostu emocje - i to do prawdy trudne do opisania i do
opanowania. Czy była u mnie radość? Tak. Czy był lęk? Tak. Ale również było pytanie
o to czy może nie za wcześnie ten przeszczep? Akurat przeszczep zdecydowanie nie
był za wcześnie, bo wtedy mówiąc wprost umierałem, więc był w stu procentach na
czas. Niemniej, pamiętam tylko, że w tamtym momencie krążyło mi tysiące myśli,
a w tym także myśli o tym co to będzie, gdy się nie powiedzie i gdy będę miał
komplikacje, tudzież co to będzie, gdy po prostu umrę? A jeśli umrę, to czy w
taki sposób poukładałem moje własne życie i moje własne sprawy, oraz relacje z
ludźmi, że faktycznie mogę spokojnie umrzeć? Z kolei, co poczną moi Rodzice w
razie mojej śmierci? Dalej, gdy to wszystko się powiedzie, to kim będę i co
będę robił? W jakim stopniu odzyskam sprawność? Doprawdy, w głowie rysowało mi
się tysiące scenariuszy, myśli i niekończących się pytań - pytań, na które
znała wszystkie odpowiedzi tylko przyszłość i opatrzność - jeśli ona jest i
gdziekolwiek jest.
Pogotowie: W
każdym bądź razie, niezwłocznie zostałem przewieziony karetką na sygnale do
ośrodka transplantacyjnego l’Hôpital Européen Georges-Pompidou w Paryżu (HEGP).
Pamiętam z jaką obawą podchodzili do mnie zwłaszcza lekarze z SAMU, a więc z
francuskiego pogotowia ratunkowego. Lekarz z SAMU, który cały czas był przy
mnie w trakcie jazdy karetką po prosto miał na mnie nie tylko uważne baczenie,
ale też widoczny strach w oczach - to po prostu było widać. Ja zaś zapewniałem
go, że jeśli mam umrzeć, to na pewno nie u niego w karetce i że obiecuję mu nie
wyciąć w trakcie drogi jakiegokolwiek numeru. Jak słowo dałem, tak słowa
dotrzymałem. Dojechałem bezpiecznie do HEGP.
Szpital: W HEGP
nie od razu znalazłem się na stole. Wpierw wylądowałem na oddziale
kardiochirurgii i tam zostałem przygotowany do operacji. Jednocześnie
niezwłocznie mój Tata do mnie przyjechał (jako że był ze mną we Francji) i cały
czas czuwał przy moim łóżku, jako że później przebywałem na sali i starałem się
jakoś odprężyć i złapać choć trochę snu i spokoju, mimo ciągle krążących myśli
i emocji (moja Mama przybyła dopiero dzień po przeszczepie z Polski dosłownie
pierwszym możliwym samolotem).
Transplantacja: Kilka
godzin po 5-ej zostałem przewieziony na blok operacyjny. Na Sali operacyjnej
jeszcze przed znieczuleniem porozmawiałem z anestezjologiem, który miał mnie
znieczulać. Była to lekarka i dokładnie pamiętam jej twarz, oczy i głos, ale po
dziś dzień nie udało mi się ustalić jak się ona nazywa aby móc jej po prostu podziękować
za to co dla mnie zrobiła. Niemniej, miło sobie porozmawialiśmy o różnych
sprawach, a w tym także o mnie i o tym czym się zajmuję poza chorobą. Również
wspomniałem o moich medycznych sprawach, które były nieodzowne przed operacją.
Dodam, że przy transplantacji u osób z bardzo ciężką
niewydolnością oddechową nie stosuje się żadnej premedykacji, a w tym żadnych
tzw. „głupich Jasiów”, jako że takie leki pogarszają parametry oddechowe i mogą
spowodować nawet zgon chorego, który przecież jest niemal na wyciągnięcie ręki
od uratowania życia w postaci przeszczepu. Tak więc do ostatnich chwil, w
których mogłem być świadomy, po prostu byłem świadomy.
Tuż przed rozpoczęciem znieczulenia dostałem bardzo wysoki
przepływ tlenu w postaci 30 L/min. Potem podano mi znieczulenie i już więcej
szczęśliwie nic nie pamiętam.
Po transplantacji obudziłem się w trakcie jazdy z bloku
operacyjnego na OIOM będąc jeszcze na respiratorze, jako że tu we Francji
wybudzają możliwie jak najszybciej osoby po transplantacji tak aby nie tylko
zobaczyć czy wszystko jest ok., ale także aby pacjent możliwie jak najprędzej
zaczął ćwiczyć celem zarówno rozprężenia nowych płuc, jak i odzyskania sił przez
chorego zarówno po samej transplantacji, jak i przede wszystkim po dość długim
okresie poprzedzającym transplantację w postaci stopniowego - mówiąc wprost - umierania.
Z relacji koordynator ds. przeszczepów, która się moją osobą
opiekowała tuż po przeszczepie, wspomniała mi ona, że transplantacja moja
trwała 9 godzin, przy czym sam zabieg trwał 6 godzin, natomiast te 3 godziny,
to było nic innego jak czekanie na nowe płuca. Na razie brzmi to wszystko mało
emocjonująco, zgodnie procedurą, itp. Jednak jak się okazało owe czekanie na
nowe płuca było niezwykle dramatyczne - dosłownie jak z dobrego thrillera, czy
trzymającej w napięciu dobrej sensacji.
Otóż, generalnie transplantację rozpoczyna się wtedy, gdy
narząd dla biorcy już jest w ośrodku transplantacyjnym. Jednak mój stan zdrowia
był wtedy na tyle ciężki i co raz mniej stabilny, że chirurdzy postanowili
przystąpić możliwie jak najprędzej do operacji nie czekając na nowe płuca aż
przybędą. Gdy chirurdzy usunęli moje własne płuca, to wbrew planom i
zapewnieniom nowe płuca wciąż jeszcze nie przybywały na salę operacyjną.
Okazało się, że transport moich nowych płuc miał wypadek! Zespół
transplantacyjny nie wiedział przez dłuższy czas co się stało z nowymi płucami
w związku z wypadkiem transportu. Zespół był tylko poinformowany o fakcie
nastąpienia wypadku. Stąd też chirurdzy nie wiedzieli przez pewien dłuższy czas
czy nadal czekać na jakiś sygnał, że te płuca w ogóle kiedykolwiek wreszcie dotrą
całe i zdrowe, czy może jednak rozpocząć już u mnie pomału odłączanie mojej
osoby od płuco-serca i pozostałej aparatury medycznej, zamknąć i zszyć klatkę, a
dalej już tylko zacząć pomału mnie przygotowywać do przewiezienia do kostnicy..
Na szczęście lekarze czekali dosłownie tak długo jak tylko to było możliwe.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany sygnał. Transport płuc został przejęty przez
inną jednostkę, zaś same płuca nie uległy jakiemukolwiek uszkodzeniu. Gdy tylko
dotarły nowe płuca dla mnie na blok, nastąpiła nieskrywana wielka radość
zespołu i natychmiast jak tylko to możliwe przystąpiono do implantacji ich do
mojego ciała.
Reanimacja: Na
reanimacji przebywałem po transplantacji przez 12 dni. Potem zostałem
przeniesiony na oddział kardiochirurgii. Bardzo szybko dochodziłem do siebie,
choć jednocześnie było to okupione potwornym bólem nie tylko pooperacyjnym, ale
także bólem pooperacyjnym wzmaganym ćwiczeniami oddechowymi, które były mi
zalecone już pierwszej doby po transplantacji. Żadnej nie było u mnie śpiączki
farmakologicznej tygodniowej czy kilkudniowej, jak to stosują niektóre inne ośrodki
transplantacji płuc na świecie. To co było to morfina, leki anestezjologiczne
(już teraz nie pamiętam jakie), oraz ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze raz
ćwiczenia. Jeszcze tej samej doby od przeprowadzenia transplantacji lekarze
spowodowali abym usiadł na łóżku. Następnego dnia z kolei, spowodowali abym
usiadł już nie w łóżku, ale obok łóżka na fotelu i pamiętam, że siedziałem na
nim przez dwie godziny i rozwiązywałem krzyżówki. Jeśli mnie pamięć nie myli,
czwartego dnia lekarze próbowali mnie stawiać na nogi w sensie dosłownym, a
więc spionizowania mnie i tego abym po prostu sobie trochę postał przy moim
łóżku na moich własnych nogach. Oczywiście byłem cały czas podtrzymywany przez
personel, jako że skrajnie nie miałem siły do wykonywania tych czynności
samodzielnie nie mówiąc już o tym, że byłem dosłownie skąpany w bólu. Niemniej,
pamiętam, że byłem wtedy bardzo zdeterminowany do pokonywania kolejnych barier
bólu i swojego własnego ograniczonego ciała. Współpracowałem z zespołem i walczyłem
ile mogłem mimo bólu trudnego do jakiegokolwiek i kiedykolwiek opisania.
Pierwszy oddech i
ćwiczenia: Poza tym, doskonale pamiętam pierwszy oddech po przeszczepie.
Wcale nie był taki przyjemny jak to niektórzy chorzy po przeszczepie opisują.
Pierwsze powietrze świadomie w płuca nabrałem będąc podłączonym jeszcze do
respiratora, tyle, że wyłączonego, ale pozostawionego przy mnie „w razie
czego”. Pamiętam, że około dwie godziny po przebudzeniu (respirator został
definitywnie odłączony) poczułem przyjemność z oddychania, choć miałem cały
czas rurę intubacyjną. Niestety sielanka z pierwszym głębokim oddechem nie
trwała długo, jako że o sobie dał znać objaw, który znają wszyscy, którzy
przeszli transplantację płuc. Mianowicie, chodzi o przecięcie nerwów
zasilających receptory oddechowe w oskrzelach głównych odpowiadające za nie
tylko odruch kaszlowy i czucie tego, że „coś tam” jest, ale jak się okazuje za
czucie tego, że się faktycznie oddycha - że naprawdę jest tam powietrze i że
powietrze to się faktycznie porusza w drogach oddechowych, a więc że jest
naprawdę wentylacja drzewa oddechowego.
Z racji wspomnianego przecięcia mimo, że moje płuca były w
pełni dotlenione, zaś saturacja wynosiła 98-100%, to ja sam nie czułem, że
jestem dostatecznie dotleniony, bo nie czułem powietrza przepływającego przez
moje oskrzela. Tym samym miałem uczucie jakby ciągle brakowało mi powietrza.
Uczucie makabryczne o tyle także, że ono trwa, trwa i trwa aż do połączenia się
nerwów biorcy z nerwami dawcy w oskrzelach - co jest dość długotrwałym procesem
przebiegającym dość żmudnie. Co więcej, nie ma na to makabryczne uczucie żadnego
lekarstwa. Jedynym lekarstwem po prostu pozostawała mi wtedy psychika i praca
samemu nad sobą, a dokładnie nad własnym umysłem i ciałem, które w tym momencie
absolutnie odmawiały jakiegokolwiek pozytywnego sprzężenia. Stan ten zmniejszył
się po kilku tygodniach, zaś po około pół roku czucie w oskrzelach wróciło.
Niemniej, pamiętam także codzienne nauki kasłania, które były po prostu
straszne, bo nie odczuwałem potrzeby kaszlu z powodu przerwanych nerwów, a
jednocześnie kaszląc sprawiałem sobie potężny ból, jako że klatka piersiowa
przy obustronnej transplantacji płuc jest de
facto rozcięta na pół. Więc ból poruszającej się rany był wprost nie do
opisania.
Później, później:
W dalszym czasie nastąpiły komplikacje w postaci m.in. niedrożności jelitowej,
która o mało się nie zakończyła u mnie operacyjnym czyszczeniem jelit, a więc w
istocie kolejną jedną z najrozleglejszych operacji jakie zna współczesna
chirurgia. Poza tym, dochodziły nawracające infekcje dróg oddechowych. Było
jednym słowem trudno i ciężko. Niemniej, prawdziwy efekt transplantacji
poczułem na sobie po około półtorej roku od transplantacji, zaś szczyt mojej
sprawności i zdrowia poczułem po około trzech latach od transplantacji. Oczywiście,
chciałbym podkreślić, że każdy chory zupełnie inaczej dochodzi do zdrowia po
transplantacji, więc absolutnie prosiłbym Tych z Was zwłaszcza, którzy być może
kiedyś będą zmuszeni do poddania się przeszczepowi płuc aby moją historią się
nie sugerowali, bo do prawdy każdy organizm inaczej reaguje na wydawałoby się z
pozoru te same procedury medyczne.
Wsparcie: Sama
organizacja przeszczepu była mogę ogólnie rzecz biorąc powiedzieć bardzo
trudna. Nie będę tu wdawał się w szczegóły, bo nie o to w tym momencie tu
chodzi. Natomiast chciałbym podkreślić, że przedsięwzięcie to było okupione
bardzo ciężką pracą i zaangażowaniem przede wszystkim moich Rodziców, którzy
byli ze mną dosłownie we wszystkich moich chwilach i którzy to wykazali się
mogę powiedzieć nadludzką niemal heroicznością i poświęceniem. Co więcej, do
mojego przeszczepu nie doszłoby, gdyby nie wsparcie ze strony moich Przyjaciół,
którzy także walczyli o mój sukces i o moje życie mimo wielu chwil, w których
momentami naprawdę było brak jakichkolwiek widoków na wykonanie u mnie przeszczepu.
Ba! Mogę powiedzieć, że więcej było argumentów racjonalnych za tym, że całe to
przedsięwzięcie się skończy fiaskiem niż sukcesem. Mimo to nikt się nie
poddawał i każdy do końca walczył o tylko i wyłącznie sukces.
Co ważne, na szczególne podkreślenie zasługuje udział w tym
całym przedsięwzięciu wielu osób całkowicie niezwiązanych ze mną w jakikolwiek
sposób. Otóż, mój przeszczep, a zwłaszcza wysłanie mojej osoby na leczenie do
Paryża poprzedzała zbiórka pieniędzy. Po dziś dzień nie jestem w stanie wyrazić
mojej wdzięczności za udzieloną mi pomoc ze strony wielu, wielu ludzi i
środowisk, które zmobilizowały się do pomocy mojej osobie po prostu aby
uratować moje życie. Tych osób było doprawdy wiele.
Nie do opisania są więc moje słowa wdzięczności dla przede
wszystkim moich Rodziców, Przyjaciół, Koleżanek, Kolegów. Nie do opisania są
także moje słowa wdzięczności dla tych, którzy anonimowo w większości nic nie
wiedząc o mnie wsparli mnie. Słowo „dziękuję” nie jest w stanie opisać tego co
czuję, ale nie znajdując w języku polskim innego właściwszego słowa - po prostu
z całego serca dziękuję.
Dodam przy tym, iż na wysokości zadania stanęło moje liceum,
które ukończyłem i w którym pracowałem, a więc I SLO na Bednarskiej, a także
cały „Rasz” i wszystkie szkoły składające się na Zespół Szkół Społecznych „Bednarska”.
Na wysokości zadania stanęła moja Alma
Mater, a więc uczelnia, na której skończyłem prawo, czyli Europejska Wyższa
Szkoła Prawa i Administracji. Na wysokości zadania stanęła moja dawna szkoła
podstawowa na ulicy Drewnianej. Naprawdę ludzi zaangażowanych w to abym dostał
szansę na drugie i co ważne lepsze życie było bardzo, bardzo wielu. Niezwykle wzruszającym
dla mnie momentem pamiętam było zorganizowanie dla mnie przez społeczność „Bednarskiej”
koncertu charytatywnego, w którym wystąpiła sama osobiście Kasia Nosowska. Do
prawdy, trudno mi jest zliczyć tyle niezwykłych czynów heroicznych, a zarazem
dobrych abym mógł mieć uratowane życie i abym mógł nadal należeć do nie tylko
teraźniejszości, ale także do przyszłości.
Oczywiście nie mogę zapomnieć o personelu medycznym, który
był zaangażowany w całe to przedsięwzięcie, jako że bez ich udziału nic by nie
było możliwe. Moje podziękowania przede wszystkim chciałbym skierować do
zespołu transplantacyjnego.
Skład Zespołu
Transplantacyjnego: Pani Profesor Françoise LE PIMPEC-BARTHES - torakochirurg-transplantolog-onkolog, kierownik Kliniki
Torakochirurgii w l’HEGP, oraz szefowa programu przeszczepiania płuc we Francji, Pan Doktor Redha SOUILAMAS - torakochirurg-transplantolog-onkolog,
który mnie operował, Pan Doktor Alain BEL - kardiochirurg-transplantolog, który
mnie operował, Pan Doktor Romain GUILLEMAIN - anestezjolog, intensywista,
transplantolog kliniczny, który mnie prowadził na oddziale reanimacji, Pani
Doktor Veronique BOUSSAUD - pulmonolog, intensywista, transplantolog kliniczny,
która mnie współprowadziła na oddziale reanimacji, a teraz jest moim
transplantologiem prowadzącym.
Mój Dawca i Rodzina mojego Dawcy.
Podziękowania i kilka słów refleksji.
Największe jednak podziękowania i wdzięczność pragnę złożyć
niestety tylko w modlitwie Osobie mojego Dawcy. Bez tej Osoby po prostu by mnie
już nie było. Wiem ogólnie tylko tyle (a może „aż tyle”), że Osoba ta
pochodziła z Lyonu i że był to bardzo, bardzo młody człowiek, który uległ
wypadkowi komunikacyjnemu - prawdopodobnie motocyklowemu; była to osoba w
okolicach matury lub dosłownie tuż po maturze. Był to jednym słowem, Człowiek,
przed którym było dosłownie całe życie do pełnego stuprocentowego przeżycia ze
wszystkimi jego barwami. A tu, nagle! Wszystko w mgnieniu oka się zakończyło u
Tego młodego Człowieka. Ten Człowiek przecież w dniu swojego wypadku sądził, że
ma przyszłość i że wcale tamten dzień nie będzie Jego ostatnim dniem!
Mój Dawca odszedł w przeddzień mojego przeszczepu, a więc
19-go października 2010 r. Z całego serca chciałbym uściskać tego Człowieka i
Jemu podziękować za Jego Dar - Dar życia. To jednak jest niemożliwe.. Z całego
serca także chciałbym móc zapalić lampkę na Jego grobie zwłaszcza, iż zbliża
się dzień zaduszny, ale nie znam Jego danych, jako że udostępnianie takich
danych wzajemnie stronie dawcy i stronie biorcy jest zabronione przez prawo. Oczywiście
jako prawnik, ale też jako człowiek rozumiem w pełni zasadność takiego, a nie
innego uregulowania tych kwestii. Niemniej, poza racjonalizmem i wiedzą, mam
zwyczajnie potrzebę odwiedzenia grobu Tego Człowieka i powiedzenia choćby przed
Jego grobem „dziękuję” i oddania tej Osobie należnego Jej hołdu.
Bardzo jestem także wdzięczny Rodzinie Dawcy, która tracąc
dla siebie osobę ukochaną znalazła w sobie siłę aby swoją decyzją uratować inne
ludzkie istnienia włącznie z moją osobą. To co Rodzina mojego Dawcy dokonała
jest trudne do opisania i jednocześnie do pojęcia. Większość bowiem z nas, gdy
traci kogoś bliskiego, tudzież ukochanego, to „jedynym” wówczas naszym
zmartwieniem jest żałoba i nic więcej. Wiem, że to co napisałem teraz przed
dosłownie momentem brzmi bardzo dziwnie i dość niezręcznie, ale już śpieszę
wyjaśnić to. Mianowicie, Rodzina mojego Dawcy jak mało która dostała na raz i
równolegle w tym samym czasie: niewyobrażalny ból straty, dalej propozycję ze
strony koordynatora transplantacyjnego na oddanie narządów przez ukochaną przez
nich zmarłą już osobę i na końcu, konieczność podjęcia decyzji, za którą to stoi
czyjaś śmierć lub życie, jako że powiedzenie TAK dla transplantacji oznacza uratowanie
czyjegoś życie, zaś powiedzenie NIE oznacza czyjąś śmierć. Przyznacie, że to co
Rodzina mojego Dawcy przeszła jest rzeczą naprawdę trudną do wyobrażenia i do
opisania. Niemniej, Rodzina mojego Dawcy nie tylko to wszystko „przeszła”, ale
także przeżywając nawet jeszcze nie żałobę, co bardzo silny przeszywający ból
spowodowany stratą osoby ukochanej i szok z tym związany - była zdolna wznieść
się ponad swoje cierpienie i podjęła decyzję o uratowaniu życia m.in. mojej
osobie.
Dlatego także chciałbym z całego serca i z całych sił
podziękować Rodzinie mojego dawcy gdziekolwiek Ona jest. Wiedzcie, że mojego
Dawcę i Rodzinę mojego Dawcy trzymam cały czas w moim sercu, choć nigdy Tych
Ludzi nie widziałem i Ich nigdy nie zobaczę. Nie ma także moi Drodzy dnia abym
nie rozmyślał o moim Dawcy i o Rodzinie mojego Dawcy. Te myśli o Nich po prostu
jakoś tak same z siebie przychodzą. Mimo, że w moim wypadku upłynęło już 5 lat
od mojego przeszczepu, to nie jestem w stanie przejść ot tak do porządku
dziennego nad tym co wydarzyło się nie tylko 20-go października 2010 r., czyli w
dzień mojego przeszczepu, ale także tego co się wydarzyło w dniu 19-go
października 2010 r., a więc w dniu, w którym nastąpiła śmierć mojego Dawcy.
Powiem Wam, że wielokrotnie, gdy przeżywałem w ciągu tych
pięciu lat różnego rodzaju kryzysy i problemy, a w tym nawet bardzo poważne
problemy, to zawsze mobilizację chroniącą mnie ostatecznie przed popełnieniem
jakiś bardzo niedobrych, tudzież bardzo głupich i nieroztropnych błędów i
decyzji stanowiła dla mnie właśnie Osoba mojego Dawcy tuż obok moich Rodziców.
Jednocześnie chciałbym Wam powiedzieć, że czuję wobec mojego
Dawcy pewnego rodzaju niepisane i niewypowiedziane zobowiązanie, bo
zobowiązanie polegające na konieczności nie tylko przeżycia w sposób jak
najlepszy tego drugiego mojego życia, ale także przeżycia w jakimś sensie życia
za mojego Dawcę, którego światło tak szybko i nagle zgasło.
Bardzo się cieszę moi Drodzy z tych moich piątych urodzin,
bo żyję i mimo problemów mogę się dalej realizować i myśleć o sobie w czasie
przyszłym, a nie tylko teraźniejszym. Jednocześnie jednak do pełni radości,
która właściwa jest zawsze w dniu urodzin - jest mi bardzo daleko. Jako że w
ten zawsze dzień czuję się tak mniej więcej, jak my wszyscy się czujemy 1-go i
2-go listopada wspominając Tych, którzy byli z nami, a których już wśród nas
nie ma i nigdy już nie będzie. Radość więc moja każdego jednego 20-go
października jest szczerze mówiąc dość ograniczona i mocno powściągnięta
świadomością, iż dzień ten jest dniem moich nowych narodzin, lecz jednocześnie
jest dniem ostatecznego kresu życia mojego Dawcy, a co ważne Człowieka młodego
i tak jak ja mającego plany, marzenia, pragnienia i osoby, które chcą abym był,
odnosił sukcesy i znowu abym po prostu był. To choćby dlatego nigdy nie
zorganizowałem żadnego przyjęcia czy jakiejkolwiek uroczystości takiej, która
by była w rodzaju tych uroczystości, które organizujemy choćby w dniu naszych
urodzin, czy imienin.
5 lat nowego życia w wielkim skrócie.
Zapytacie mnie zapewne jak mi minęły tych pięć lat nowego
życia? Odpowiem bardzo krótko. Były to lata bardzo intensywne pod każdym
względem. Było w nich niestety więcej problemów niż przyjemności i to
zdecydowanie. Niemniej, były to jednocześnie lata bardzo wielkich nadziei na
lepsze, które to nadzieje są szczęśliwie wciąż aktualne. Obecnie muszę niestety
odnotować nasilenie się problemów zdrowotnych. Niemniej, wszystkie przeciwności
losu, które mnie w tym okresie spotykały sukcesywnie pokonywałem i pokonuję
nadal. To wszystko nie jest oczywiście łatwe, ale się to wszystko szczęśliwie
sukcesywnie udaje. Co najważniejsze, czas ten uważam za bardzo cenny nie tylko
dlatego, że jest to moje drugie życie, ale dlatego, że jest to czas, w którym poznałem
moich prawdziwych Przyjaciół. Wiele osób się niestety ode mnie w tym okresie
odwróciło. Wiele osób zdradziło. Niektóre osoby wręcz zadały mi cios prosto w
serce.. Ale co chcę podkreślić przy tym! Wiele osób pozostało przy mnie i są to
osoby, na które mogę liczyć zawsze i są to osoby naprawdę wartościowe! Co
więcej, szczęśliwie nie jest ich wcale tak mało!
Niemniej, okres ten w pełni potwierdził nie tylko słowa
znanego przysłowia, iż prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, ale także
okres ten potwierdził słowa pewnego starszego Pana, którego miałem zaszczyt
poznać około dwa miesiące temu w szpitalu na oddziale, gdzie człowiek ten
powiedział mi, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w chorobie. I to jest
rzeczywiście prawda!
Chciałbym więc tym samym z całego serca podziękować Tym z Was,
którzy byli i są ze mną nie tylko w chwilach moich triumfów i sukcesów, ale
także gdy jestem w chorobie! Tym zaś, którzy mnie niestety opuścili powiem
tylko tyle: miłego dnia i miłego życia.